sobota, 28 lutego 2015

Nowe Granice!


Było jak zwykle... Nasze traperskie hasło "im gorzej, tym lepiej" znowu wzięło górę i tym razem znalazło zastosowanie podczas I Zielonogórskiego Ultramaratonu "Nowe Granice". Właściwie odkąd tylko dowiedzieliśmy się o organizowanym w sąsiednim mieście ultramaratonie na 100 kilometrów, nasz los był już przesądzony. Co prawda próbowaliśmy ściemniać, że może jakaś sztafeta na dwóch, może trzech, czy coś... W końcu jednak z góry wiadoma decyzja została podjęta. My również wytyczymy sobie nowe granice! ;) Biegniemy, ile damy radę. Będzie 60, to ok. Będzie 80, to jeszcze lepiej. A może uda się całość?! :)



Z Arkiem biegamy od dwóch lat. W pierwszym roku zaczęliśmy od wspaniałej ćwiartki - Biegu do Pustego Grobu, później przebiegliśmy sztandarowy nowosolski półmaraton - Bieg Solan i na koniec maraton w Poznaniu. W 2014 podobnie, z tym że najbardziej nam się spodobał zielonogórski maraton "Wina i Miodu". Bieganie długich dystansów po lesie, pośród winnic, wonnych łąk i śpiewu ptaków, to jest to! Szkoda, że ten maraton już się nie odbywa. Bo jaki jest sens biegać po śmierdzącym, hałaśliwym i "twardym" mieście? Dla nas sprawa jest oczywista. Dlatego nie mogliśmy się oprzeć tak obiecującej imprezie jak "Nowe Granice"! :)

Odprawa w przeddzień biegu. Ciekawa, ale po bardzo ciężkim tygodniu w pracy, ja już odlatywałem. A jeszcze trzeba się spakować i jechać z psem do lasu na spacer :)

Z Arkiem przygotowaliśmy się do biegu wyjątkowo dobrze. Jak na nas... ;) W styczniu 100 i w lutym 120 km. Przed naszym pierwszym maratonem nie biegaliśmy prawie wcale. To taka nasza "zasada". Iść na żywioł! :D

Efektowny start o 6:00, gdy przybiegniemy z powrotem również będzie ciemno! :)
Fot. Bartek Borowiec

Pierwsze kilkadziesiąt kilometrów, taki zwykły maraton, przebiegliśmy w dobrym tempe. Znajomi śledzący nasze poczynania na Endomondo, nawoływali nas nawet do przystopowania. ;)
Fot. Katarzyna Kopeć


Gdy przebiegliśmy drogę na Niedoradz, na 35 kilometrze, usłyszeliśmy za naszymi plecami jakieś nawoływania. "Czapki z głów", czy jakoś tak...? :) Odwracamy się, a tam Michał na rowerze robi nam gorące przywitanie. Odtąd, do samego końca, będziemy mieli wsparcie moralne ze strony kolegi Michała i mojego brata Krzyśka, który jest autorem powyższego i wszystkich poniższych zdjęć!

Punkt żywieniowy w Nowym Kisielinie na 46 km. Izotonik, herbata i ciasteczka. Pycha! :P

Michał ze znanym zielonogórskim sportsmenem!

Biegniemy, ale już robi się ciężko. Generalnie kondycja dobra, ale mnie zaczyna boleć kolano :/

Mapka tylko pro forma. Trasa jest świetnie oznaczona, więc GPS'y również lądują w plecakach.

Panowie! Nie przyjechaliście tutaj chodzić! :D


W Janach tak się psy wyprowadza ;)

Przed punktem żywieniowym symulujemy bieganie :)

Pomiar czasu, ciepły rosół i chwila odpoczynku

Punkt żywieniowy w Stożnem, na 62 kilometrze, zaliczamy w czasie 7:28. Pozostałe 40 kilometrów zajmie nam tylko godzinę mniej! Jest ciężko głównie z powodu kolana. Bieganie po asfalcie to masakra. Nasze buty spisują się świetnie, ale tylko w terenie. Prawie nie posiadają amortyzacji, ale za to są bardzo lekkie i mają świetną przyczepność.

Wiadukt nad S3, 63 kilometr. Tutaj przeżywamy największy kryzys. Będzie on trwał przez około 10 kilometrów. Zabójczy asfalt, a dalej dużo błota...

Piękne nadodrzańskie tereny pokonujemy głównie pieszo. Mamy wątpliwości, czy zmieścimy się w limicie czasowym. Zmęczenie nie pozwala nam skupić myśli. W końcu dzwonimy do Michała, żeby ocenił naszą sytuację. Okazuje się, że mamy 45 minut zapasu. Morale wzrasta, a my sprężamy się i zaczynamy biec...

Punkt żywieniowy na 79 kilometrze, miejscowość Wysokie

Tym razem bez marudzenia. Szybki posiłek i w drogę. Powinno się udać!

Plan jest taki. Wchodzimy na tą górkę, a dalej "rura" :)

Na lotnisku w Przylepie do Krzyśka, który asekuruje nas od Nowego Kisielina, dołącza ponownie Michał

Od ostatniego punktu żywieniowego jest lepiej. Przełamaliśmy kryzys. Biegniemy tak długo, aż ból kolana jest nie do zniesienia, a potem idziemy szybkim marszem. I tak w kółko. Arka niespodziewanie łapią skurcze, ale Michał przywozi nam magnez. Kombinujemy jak możemy. Czasami ja idę szybkim marszem, a Arek biegnie. Wygląda to wszystko komicznie :)

Zastaje nas noc. Dobrze, że nie ściągaliśmy kamizelek, wiedzieliśmy co się święci :)

W okolicach 93 kilometra ponownie dołączają do nas chłopaki. Jesteśmy im naprawdę wdzięczni. Już wiemy, że mamy spory zapas czasu, więc oszczędzamy nogi i maszerujemy.

Ostatni posiłek w Kaczmarku. Żona i dzieci właściciela zakładu wyszły nam naprzeciw. Bardzo miłe przyjęcie. Dziękujemy!

UDAŁO SIĘ! Pokonaliśmy samych siebie! Pozostało nam pół godziny zapasu. Nasz czas to równo 14 godzin!

Alicja wręcza nam wymarzone, piękne medale!!! :D


Taki start pokazuje, że jak ci się wydaje, że jesteś zmęczony, to wcale zmęczony nie jesteś, że tylko ci się wydaje, bo okazuje się, że możesz jeszcze dużo.
Arek Masiowski


Dziękujemy w tym miejscu jeszcze raz bardzo serdecznie Krzyśkowi i Michałowi, za bycie z nami przez niemal cały bieg. Bardzo dużo to dla nas znaczyło!

Dziękujemy organizatorom za wytyczenie pięknej trasy, którą niebawem powtórzymy na rowerach, a przede wszystkim za wspaniałe przygotowanie imprezy! Do zobaczenia za rok! :)


Artykuł w Tygodniku KRĄG autorstwa Marka Grzelki - tutaj


Oficjalne wyniki ultramaratonu: